Nieważne gdzie się zaczyna, ale gdzie się kończy. Tak naprawdę najważniejsza jest determinacja i ciężka praca. Nie bójmy się marzyć i stawiać tym marzeń na poziomie, który wszystkim innym wydaje się nie do zrealizowania – mówi Marek Czech – altowiolista Royal String Quartet. Jeden z najbardziej dynamicznie działających kwartetów smyczkowych wystąpił w piątkowy wieczór w Sali koncertowej przy ulicy Podleśnej w Białymstoku. To kolejny koncert z cyklu „Jesteśmy stąd, czyli przed jubileuszem 60-lecia Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej”. Marek Czech rozpoczynał swoją karierę muzyczną od nauki w Zespole Szkół Muzycznych w Białymstoku.
Oto co mówił Marek Czech w wywiadzie przed piątkowym koncertem:
Dorota Sawicka: Marek Czech….
Marek Czech: Tak to ja….
D.S.: Wiek?
M.C.: 36, prawie 37.
D.S.: Zawód?
M.C.: Zawód muzyk.
D.S.: Co trzeba zrobić w życiu, by móc powiedzieć „zawód muzyk”?
M.C.: Nominalnie to jest ta cenzurka, którą odbieramy na koniec studiów. Tak naprawdę jest to jednak dużo ciężkiej pracy, by móc się utrzymać z tego zawodu. By zaistnieć w nim potrzeba ogromnej determinacji, bardzo dużo ciężkiej pracy i troszeczkę szczęścia.
D.S.: Troszeczkę szczęścia, jak we wszystkim…
M.C.: Jak we wszystkim. Obserwujemy naszych kolegów, z którymi zaczynaliśmy, widzieliśmy jak niektóre zespoły kształtowały się, potem rozsypywały, inne funkcjonowały dalej, więc to szczęście jest zawsze jest potrzebne.
D.S.: To szczęście pomogło znaleźć takich ludzi, z którymi udało się stworzyć Royal String Quartet?
M.C.: Myślę, że to jest nieodzowne - trafić na zestaw ludzi, z którymi da się te trudy pokonać. Zawsze śmieję się, że kwartet smyczkowy to takie małżeństwo z rozsądku. Wszyscy musimy mieć wspólne cele, musimy mieć równą determinację i chcieć dążyć do tej samej doskonałości.
D.S.: A jaka była droga od Zespołu Szkół Muzycznych w Białymstoku do znanego Royal String Quartet?
M.C.: Zaczęło się wszystko w Białymstoku. Najpierw skrzypce, potem klasa altówki Pana Henryka Najdy, który natchnął mnie tą chęcią muzykowania i poszukiwania tej muzyki. Potem była Akademia Muzyczna w Warszawie w klasie prof. Marka Marczyka, następnie studia podyplomowe w Kolonii, mnóstwo kursów mistrzowskich na całym świecie, a potem ciężka praca…
D.S.: Zaczęłam od pytania o zawód, a powinnam pytać o pasję….
M.C.: Jestem tym szczęściarzem, którego zawód jest jego pasją. Jako jeden z niewielu znajomych nie branżowych podczas przerwy wakacyjnej tęsknię za swoją pracą. Nasz dzień składa się z 3-4 godzin prób zespołu, do tego jeszcze 1,5-2 godziny jeszcze muszę sam przygotowywać się do próby.
D.S.: O co chodzi w muzyce, zwłaszcza w przypadku Royal String Quartet, kiedy próbujecie łamać schematy i nadawać nowe sensy uznanym, znanym i wydawać by się mogło odczytanym już dziełom?
M.C.: Tak naprawdę chodzi o szczere emocje. Te emocje są zaklęte w każdej muzyce. Osobiście nie dzielę muzyki na poważną i niepoważną, rozrywkową i jazzową, jest albo dobra, albo zła. Jeżeli potrafimy znaleźć te emocje w jakiejś innej muzyce niż ta którą wykonujemy na co dzień, to bardzo chętnie też przykładamy do tego swoją cegiełkę.
D.S.: A dzieli Pan muzykę na „starą” i „nową”?
M.C.: Nie da się nie zauważyć tego podziału, chociaż bardzo sobie cenię takich kompozytorów, którzy igrają ze starymi ideami, a wprowadzają to w nowym języku, jak chociażby wykonywana przez nas w Białymstoku kompozycja Pawła Szymańskiego, który miesza konwencje. Teoretycznie porusza się on w formule czerpiącej z baroku, z klasycyzmu, ale jest to ubrane we współczesny idiom, przekonacie się Państwo wieczorem.
D.S.: Z jednej strony Szymański, z drugiej Mozart i Brahms. Inaczej Pan podchodzi do Szymańskiego, a inaczej do Mozarta?
M.C.: To działa w odwrotną stronę. Zaczynaliśmy od klasyki, od epoki klasycyzmu, romantyzmu i dopiero „liznęliśmy” muzyki współczesnej. A im więcej gramy współczesnej muzyki, inaczej spoglądamy na klasykę. Wszystko poszerza horyzonty. Tak samo współpraca z Kayah czy Stanisławą Celińską, czy innymi wykonawcami z którymi łamiemy te bariery międzygatunkowe. Zmieniają nasze spojrzenie na ten mainstream.
D.S.: Wspomniał Pan o Kayah, o Stanisławie Celińskiej. Skąd pomysł na łączenie tak różnych konwencji, różnych sposobów wyrażania emocji i muzyki? Dodam do tego zestawu jeszcze Smolika.
M.C.: Ja to się śmieję, że musimy bardzo uważać na to, o czym marzymy. Przy okazji naszego corocznego festiwalu Kwartesencja za każdym razem zachodzimy w głowę, co by jeszcze ciekawego zrobić. Wszystkie te pomysły zrodziły się, jako koncerty naszego festiwalu. Zostały tak dobrze przyjęte przez odbiorców i naszych współwykonawców, że to oni zapragnęli to utrwalić i propagować szerzej.
D.S.: I tak było z Kayah w 2008 roku…
M.C.: Oczywiście, zaczęło się od koncertu. Kasia tak się zachwyciła tym, co zrobiliśmy z jej piosenek, że powiedziała, że to niemożliwe żeby to tak zostało, musimy to nagrać na płytę i grać koncerty z tym repertuarem. Podobnie było ze Staszką Celińską. Tutaj może troszkę takiej iskry bożej dołożył Nowy Teatr, gdzie Stasia pracuje. Oni wyszli z taką inicjatywą, że chcieliby jakiś projekt ze śpiewającym aktorem zrobić. Do końca nie wiedzieli jakie byłyby to piosenki. Poprosili nas o pomoc, my poprosiliśmy Bartka Wąsika, który to wszystko zaaranżował i wyszło z tego naprawdę coś pięknego…
D.S.: …„Nowa Warszawa”. A jak wygląda z pana perspektywy, muzyka, nowy Białystok?
M.C.: Z perspektywy muzyka widzę przede wszystkim nową Operę. Co prawda nie miałem jeszcze okazji być na żadnym przedstawieniu. Gramy w Sali poprzedniej Filharmonii, którą bardzo miło wspominam, bo wszystkie pierwsze kroku muzyczne tu stawiałem. Na tej scenie z orkiestrą szkolną grałem koncerty solo. Potem koncert dyplomowy z Orkiestrą Filharmonii Białostockiej pod batutą Jacka Błaszczyka. Także to miejsce sentymentalne bardzo. I muszę przyznać, że wiele lat czekałem na ten prawdziwie kwartetowy występ przy Podleśnej. Dzisiaj po raz pierwszy ja Marek Czech i Royal String Quartet występujemy na scenie.
D.S..: Wracając do Opery, jak Pan widzi tę Operę?
M.C.: Miałem wielkie obawy, gdy ten pomysł się pojawił. Zastanawiałem się, czy w takim mieście gdzie jest świetnie prosperująca filharmonia, co piątek wypełniona sala, jest potrzeba większej sceny, większego medium artystycznego. Czy jesteśmy my, jako społeczeństwo, w stanie udźwignąć ciężar utrzymania i wypełnienia tej sali widzami. Ale jak słyszę sala pęka w szwach, „Upiór w operze” zbiera świetne recenzje i widzowie są zachwyceni. Ja też jestem zachwycony, jestem dumny z mojego miasta.
D.S.: Może Pan powiedzieć: „Jestem stąd”…
M.C.: Nigdy tego nie ukrywam. Cieszę się, że jestem stąd. Zresztą w polskim świecie muzycznym jest bardzo wiele osób z Białegostoku. Co chwila gdzieś tam się o siebie ocieramy i sentymentalnie wspominamy nasze pierwsze kroki. I także jesteśmy dumni z Białegostoku jako ośrodka kulturalnego, ponieważ Filharmonia, sama orkiestra od wielu lat jest jedną z najlepszych orkiestr niestacjonujących w stolicy czy w wielkich metropoliach. To jest świetna prowincjonalna orkiestra.
D.S.: Prowincjonalna?
M.C.: W sensie miasta, do którego należy. I teraz doświadczenie operowe, myślę rozwija ten zespół, chociaż powinni trzymać się jak najbliżej tego repertuaru filharmonicznego, który kiedyś był tutaj rdzeniem działalności.
D.S.: A co Pan chciałby powiedzieć tym, którzy są stąd i chcieliby zaistnieć w szeroko pojętym świecie muzycznym?
M.C.: Nie miejmy żadnych kompleksów. Nieważne gdzie się zaczyna, ale gdzie się kończy. Tak naprawdę najważniejsza jest determinacja i ciężka praca. Nie bójmy się marzyć i stawiać tych marzeń na poziomie, który wszystkim innym wydają się nie do zrealizowania.
D.S.: Zapytam intymnie… A o czym Pan marzy?
M.C.: Wie Pani, ja tak dawno przekroczyłem, ten próg który kiedyś sobie wymarzyłem, że w tej chwili bardzo cenię sobie to co mam. Oczywiście staram się na tych polach, na których ta działalność jest aktywna, rozwijać ją. Z biegiem lat sam zacząłem uczyć. Teraz jestem wykładowcą Akademii Muzycznej w Warszawie. I ta możliwość przekazywania wiedzy następnym pokoleniom jest dla mnie doskonałym rozwinięciem tego zawodu.
D.S.: Czego na koniec mogę życzyć?
M.C.: Zdrowia przede wszystkim. Bo jeżeli jesteśmy zdrowi, to możemy bardzo wiele zrobić.
D.S.: Pięknie dziękuję i zdrowia życzę.
Foto Kasia Heller/OiFP